Jeśli
śledziliście ostatnio wpisy na fanpage’u, to wiecie, że niedawno wróciliśmy z
urlopu w Galicji, gdzie to odwiedzaliśmy rodzinę mojego partnera (rodziców i
siostrę). Wakacje zaliczamy do jak najbardziej udanych oraz wydłużonych o parę
dni ze względu na przygody z Ryanairem. Udało nam się odwiedzić kilka fajnych
miejsc takich, jak m.in. Santiago de Compostela, Vigo czy A Coruña. Przy okazji
skorzystaliśmy z dobroci dziadków i znaleźliśmy trochę czasu tylko dla siebie.
Czasu, którego w Barcelonie tak dużo nie ma. Napstrykałam oczywiście mnóstwo
zdjęć, którymi to podzielę się z Wami w dzisiejszym wpisie. Niestety na
większości z nich nie widniejemy my, ponieważ na wycieczki jeździliśmy sami, a
owych zdjęć nie miał nam, kto robić. Ale jest przynajmniej kilka selfie.
Oprócz zdjęć znajdziecie dzisiaj kilka obserwacji na temat Galicji,
różnic między Barceloną oraz faktów, które zapadły mi wyjątkowo w pamięć, czy
też nawet zaskoczyły. To może właśnie od tego zaczniemy.
Słowem wstępu opowiem parę zdań na temat Galicji dla tych, którym
Hiszpania jest obca, a znają ją jedynie z opowieści. Galicja to jedna ze
wspólnot autonomicznych Hiszpanii ze swą stolicą w A
Coruña oraz
dzielącą się na cztery prowincje: A Coruña, Lugo, Ourense i
Pontevedra. My przebywaliśmy w tej ostatniej, w miejscowości niedaleko Vigo. Rejon
ten silnie związany jest z rybołówstwem, dlatego nie możesz wyjechać z Galicji
bez skosztowania tradycyjnych dań – ryb lub owoców morza. Ja za owocami morza
wyjątkowo nie przepadam, ale Alberto już pierwszego dnia zjadł wymarzoną
ośmiornicę, o której opowiadał całą drogę do Galicji.
Co
jeszcze mogę powiedzieć o tym rejonie? Jest bardzo zielony. A na pewno ta
część, w której przebywaliśmy my. Podróżując po Galicji zachwycałam się jej
naturą. Zieleń, lasy, ocean. Przejeżdżając przez niektóre wioski czułam się
bardziej jak w Polsce, niż Hiszpanii, ponieważ zamiast słynnych palm mijaliśmy
korony liściastych drzew, które zajmowały całe hektary powierzchni. Jak już
mowa o naturze, to nie mogłabym wspomnieć o różnicy w pogodzie. Galicja jest
dużo zimniejsza. Przed wyjazdem sprawdziłam prognozę. 21-22 stopnie. W
Barcelonie przy takiej temperaturze jest naprawdę gorąco, więc mylnie
spakowałam do walizki spodenki, sukienki i krótkie koszulki. Domyślacie się już
chyba, że owe sukienki przeleżały w torbie niemalże cały pobyt, a bez swetra
nie można było wyjść z domu. Trafiło się parę słonecznych dni, ale nie na tyle,
aby można było poleżeć na plaży.
Czym
jeszcze różni się Galicja od Barcelony? Cenami. A przynajmniej region, w którym
przebywaliśmy my. Nie są to kolosalne różnice, ale na niektórych produktach czy
usługach można zaoszczędzić kilka dobrych euro. Któregoś dnia zjedliśmy pyszne
Menu del Dia za jedyne 7 euro, czego w Barcelonie dotychczas nie spotkałam. A i
nakładane porcje bywają inne. Galisyjczycy nie oszczędzają na jedzeniu. Potraw
dostawaliśmy jak za czterech, także po skończonym posiłku nie mogłam wstać od
stołu. I to, co również bardzo mi się spodobało, to podawanie darmowych tapas
do każdego zamówienia. Niezależnie, czy był to obiad, czy jedynie wyjście na
jedno piwo, na stole zawsze pojawiał się talerzyk z tapas i nie mam tu na myśli
kilku oliwek, czy chipsów, a kanapeczki z hiszpańską szynką, czy innym
dodatkiem lub talerzyk pysznych serów, a w jednej z kawiarni dostaliśmy nawet
dwa kawałki wyśmienitego ciasta.
Nasunęło
mi się automatycznie kolejne spostrzeżenie. O Galisyjczykach mówi się różnie, a
jednym ze stereotypów jest ten, który określa ich jako zamkniętych, zimnych i
niemiłych. Moje niespełna dwutygodniowe doświadczenia są zupełnie przeciwne
(oprócz jednej z historii, kiedy to pewien pan obrażał Katalończyków za
rozmawianie między sobą w języku katalońskim). Mieszkańcy Galicji zawsze
obsługiwali nas z uśmiechem na twarzy, zagadywali do nas i wydawali się
naprawdę sympatycznymi ludźmi. Mieliśmy nawet kilka sytuacji, w których ktoś
pomógł nam (np. przy poszukiwaniu odpowiedniego przystanku autobusowego) bez
wcześniejszego pytania. Słysząc naszą rozmowę i dezorientację ludzie sami
pytali i proponowali pomoc. Naprawdę pod tym względem bardzo przyjemnie
wspominam nasze wycieczki.
Muszę
również dodać, że na ulicach rzadko miałam okazję słyszeć język galicyjski.
Dużo mniej niż kataloński, tu w Katalonii. A mieszkaliśmy w małym miasteczku.
Porównywałam to sobie z miasteczkami w Katalonii, w których to znowu rzadziej
słyszy się hiszpański. A jak już mowa o językach, to muszę powiedzieć, że bawił
mnie galisyjski akcent, który przypomina nieco włoski. Galisyjczycy mówiąc po
hiszpańsku mocno zaciągają słowa, przez co mowa brzmi jak pół śpiew. Śmiałam
się ze szwagierki, która po tylu latach załapała owy akcent i bardziej niż
Katalonkę przypomina teraz Galisyjkę.
To
chyba wszystkie spostrzeżenia, którymi chciałam się z Wami podzielić. A,
byłabym zapomniała. Jest jeszcze jeden aspekt. Na ulicach widziałam dużo mniej
imigrantów o innym kolorze skóry, nie spotkałam typowego sklepiku spożywczego
nazywanego „paki” (od słowa Pakistańczyk), a w Santiago de Compostela co krok
napotykałam Polaków.
Ok,
dość już tego „gadania”. Zapraszam Was na moją fotorelację z wycieczki do
Galicji.
P. S. Żaden ze mnie fotograf, a i sprzętu za miliony monet nie
posiadam, ale mam nadzieję, że choć trochę udało mi się oddać na zdjęciach urok
pięknej Galicji.
Nie
udało nam się zobaczyć wszystkich miejsc, które są warte zobaczenia. Czas i
odległości. Być może następnym razem wybierzemy się tam, gdzie tym razem nie
mieliśmy okazji. I jak, podoba Wam się Galicja?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz