O
trudach emigracji pisałam Wam już jakiś czas temu. Życie na obczyźnie,
zwłaszcza w kraju takim jak Hiszpania mimo, iż innym może wydawać się błogie i
lekkie, nie zawsze usłane jest różami. Jeszcze trudniejsze okazuje się, gdy do
codziennych rozterek emigrantki dochodzą zmartwienia i trudy macierzyństwa.
Dzisiejszy wpis będzie bardziej osobisty, niż te dotychczasowe. Chciałabym
podzielić się z Wami doświadczeniem, jakim jest macierzyństwo na emigracji, z
dala od rodziny, ojczyzny i wszystkiego, co nam bliskie. Jak radzę sobie ja
oraz parę znanych mi osób, które znajdują się w podobnej sytuacji?
Przeczytajcie.
Cała
moja rodzina oraz najbliżsi przyjaciele mieszkają poza Hiszpanią, większość w Polsce.
Można by zatem rzec, że w Barcelonie jestem „sama”. Rodzina mojego Hiszpana
niestety żyje w Galicji, 1000 km od Barcelony. Nie mamy więc u siebie dziadków,
ani żadnych członków rodziny, a wizyty jednej jak i drugiej strony stają się bardzo
skomplikowane. Z najbliższego grona przyjaciół jesteśmy pierwszą parą, która
doczekała się potomka. Jak wiadomo w momencie, w którym zostajesz rodzicem,
Twoje życie, priorytety i codzienność chcąc nie chcąc muszą się zmienić. Do
czego zmierzam? Być mamą na obczyźnie i nie mieć możliwości wezwania babci, gdy
masz ochotę zwyczajnie odespać nieprzespaną noc, wziąć dłuższą kąpiel, posprzątać
mieszkanie w spokoju, czy udać się na wizytę do lekarza bez dziecka, nie jest
łatwo.
Brak wsparcia ze względu na odległość jest bardzo uciążliwy zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Przyjaciele Alberto oprócz tego, że nie zdają
sobie jeszcze sprawy, czym jest bycie rodzicem, to wciąż prowadzą inny tryb
życia, co jest oczywiście zrozumiałe. My, gdziekolwiek nie zostaniemy
zaproszeni, udać się musimy z synkiem, ponieważ zwyczajnie nie mamy go z kim
zostawić lub musimy iść osobno, raz jedno, raz drugie, co niestety tak już nie
cieszy. Bo wyjście na kolację, czy do kina, które kosztować miałoby nas o 40
euro więcej, które to musielibyśmy zapłacić niani, przestaje być atrakcyjne.
Nasz
synek jest dzieckiem bardzo aktywnym, ciekawskim i chłonącym każdy szczegół
świata. A co za tym idzie, wyjście z nim, czy spotkanie ze znajomymi nie relaksuje
tak samo, jak gdybyśmy mogli być sami, bo nie żartując, nie mogę zwyczajnie
usiąść na dłużej niż 5 minut. Pewnie nie jeden rodzic to rozumie. Chciałoby się
mieć za rogiem babcię, ciocię, siostrę, czy koleżankę z dzieckiem, która
odciążyłaby nas choćby raz na jakiś czas przez dwie godziny w ciągu dnia. Osoby
takiej jednak nie ma. Jeśli ktoś jest w podobnej sytuacji, na pewno wie, jak
bardzo potrafi to zmęczyć psychicznie. Romantyczna kolacja? Z Alexem. Zakupy? Z
Alexem. Plaża (i złudne marzenia o opalaniu)? Z Alexem. Niestety niewiele mamy
czasu z partnerem tylko dla siebie. A kiedy już organizujemy sobie jakoś
kreatywnie czas, możecie wyobrazić sobie, że nie jest to do końca relaksujący moment,
bo wciąż pilnować musisz dziecka, zastanawiać się, ile jeszcze wytrzyma w
wózku, przyciągać mu czymś uwagę i patrzeć, aby nic mu się nie stało. Może
dlatego, gdy odwiedzamy dziadków, próbujemy łapać każdą okazję wiedząc, że
wystarczyć nam to musi na kolejne pół roku.
Bo
właśnie – wizyty. To nie godzinna jazda samochodem, czy jak ci wyjątkowi
szczęśliwcy kilka kroków do bloku obok. To lot samolotem, na który składają się
wyższe koszty, dłuższa podróż, zmęczenie zarówno nasze, jak i dziecka i
wszystko to, co wiąże się z lataniem. Dzień z życia wyrwany. Dwie rodziny,
które znamy mają to szczęście i żyją w tym samym budynku co dziadkowie. Nawet
niedawno wywiązała się rozmowa, w których matki szczerze zgadzały się z tym, że
rodzice zawsze są w pogotowiu i bardzo chętnie opiekują się wnukami, co
sprawia, że wspomniane mamy mają pomoc i wiele czasu dla siebie, czy dla swoich
partnerów. Nie myślmy jednak tylko o sobie. Na pewno możecie sobie wyobrazić,
jak cierpią również dziadkowie. Wizyty wnuka raz na pół roku łamią im serca,
dlatego pożegnania są zawsze bardzo smutne.
Mój
synek obecnie nie widzi poza mną świata. Wiem, że dzieci zazwyczaj lgną
bardziej do mam na początku swojego życia, ale nie jest łatwo, gdy dochodzi do
sytuacji, w których synek płacze, gdy na ręce bierze go ktoś inny, nawet tata,
bo koniecznie chce być z mamą nawet wtedy, gdy mama chce iść tylko do toalety. Nie
jest łatwo, gdy nie odstępuje mnie on na krok, gdy nie pobawi się sam dłużej
niż 5 minut, gdy wyciąga ręce z chwilą, gdy wstanę na nogi. Nie jest łatwo, gdy
gotować, sprzątać, układać, jeść, czesać się… muszę z dzieckiem na rękach. Bo
albo to, albo jego płacz. Dlatego nie, bycie jedynie z mamą nie jest niczym
dobrym ani dla dziecka, ani dla matki.
Wiecie,
co jeszcze bywa czasami uciążliwe w macierzyństwie na obczyźnie? Różnice
kulturowe i brak zrozumienia. Wychowanie w Hiszpanii różni się od naszego,
polskiego. Jedna z hiszpańskich znajomych, również mama, nadaje na zupełnie
innych falach. Wiem, że wśród jej otoczenia, rodziny i znajomych uważana jestem
za przesadnie opiekuńczą i bojącą się o każdy krok syna. Powody? Bo dla
półrocznego dziecka żłobek to super wyjście, integracja i nauka samodzielności.
Bo przy dziecku można przecież palić. Bo rocznemu dziecku można dawać na obiad
chipsy. Bo uczące się chodzić dziecko można puścić wolno, niech spadnie ze
schodów i się nauczy. Bo nic się nie stanie, jak zabierzesz dziecko na fiestę i
pójdzie spać o 2 w nocy, niech śpi w wózku. Oj, takich przykładów mam sporo. Oczywiście
przytoczyłam teraz historie tylko jednej grupy ludzi, ale to z nimi często
miałam styczność, aż w końcu obrzydły mi te komentarze. Znam również oczywiście
hiszpańskie mamy, które podzielają moje opinie i wychowują swoje dzieci już
nieco mniej bezstresowo.
Macierzyństwo to piękna przygoda, która bywa niestety trudna.
Jako idealny przykład mogę
powiedzieć, że macierzyństwo na emigracji, jeśli z dala od wszelkich bliskich
jest jeszcze trudniejsze. Tak, chciałabym zadzwonić do mamy, aby wzięła małego
na spacer, a ja w tym czasie miałabym chwilę dla siebie. Tak, chciałabym
zostawić dziadkom synka na jeden wieczór i pójść z Alberto do kina. Tak,
chciałabym choć raz odespać 16 miesięcy nieprzespanych nocy mając do dyspozycji
kochaną babcię. I to wszystko mam, z tą małą różnicą, że zdarza się to mniej
więcej raz na pół roku (jeśli mamy szczęście).
Wpisem
tym nie chciałabym wzbudzić niczyjej litości, nie próbuję się żalić i wypłakać,
ponieważ decyzja o powiększeniu rodziny była świadoma i ani przez moment jej
nie żałowałam. Chciałam jednak ukazać Wam realia macierzyństwa z dala od
rodziny, bo jest to nie lada wyzwanie dla naszej psychiki. Chciałam również
podzielić się moimi odczuciami zastanawiając się, czy ktoś je podziela. Być
może Ty, mamo również zmagasz się sama z trudami macierzyństwa z dala od
rodziny i wcale nie musi to być zagranica. Czy u Was też bywa tak ciężko?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz