piątek, 19 maja 2017

Z życia emigrantki




O życiu na emigracji można czytać w Internecie w nieskończoność. Jedni narzekają chcąc za wszelką cenę wrócić do Polski, inni nie wyobrażają sobie powrotu do ojczystego kraju. Dzisiaj chciałabym podzielić się z Wami moją historią i opowiedzieć, jak to jest z tym życiem na emigracji w moim przypadku oraz przedstawić ogólne przemyślenia na ten temat.

Do Hiszpanii wyjechałam, ponieważ zwyczajnie chciałam. Tak, odkąd pamiętam moim marzeniem było zamieszkanie w Hiszpanii i owo marzenie udało się spełnić. Z Polski nie „wypędziła” mnie pogoń za szukaniem pracy, czy beznadziejna sytuacja ekonomiczna (w końcu w Hiszpanii na ten moment w tym aspekcie jest gorzej niż w Polsce!), dlatego moja sytuacja różni się nieco od położenia młodych ludzi, którzy lawinowo emigrowali np. do Anglii w poszukiwaniu lepszego bytu i odłożenia paru złotych. Sprawa była nieco ułatwiona, ponieważ na miejscu miałam chłopaka, więc nie musiałam zmagać się z problemami emigrantki zupełnie sama i zawsze miałam na kogo liczyć w każdej dziedzinie życia. Wiem, że gdybym była zupełnie sama, decyzja o wyprowadzce do Barcelony byłaby dużo trudniejsza, dlatego podziwiam ludzi, którzy rzucają wszystko i są na tyle odważni, aby przenieść swoje życie do innego kraju będąc tam zdanymi jedynie na samych siebie. Mimo sprzyjających okoliczności i miłości do kraju, w którym żyję, i mnie dopadają chwile chandry i z sentymentem wspominam życie w Polsce.

Należę do osób, które przywiązują się do ludzi, chociaż może nie jestem typem człowieka, który każdą napotkaną osobę zaraz nazywa przyjacielem i ma grono znajomych w niemalże każdym mieście Polski. Jednakże posiadam kilka naprawdę bardzo bliskich mi osób, z którymi utrzymuję kontakt mimo dzielących nas kilometrów. To właśnie za rodziną i przyjaciółmi tęsknię oczywiście najbardziej. Przyzwyczajona byłam do codziennych spotkań ze znajomymi, które z chwilą mojego wyjazdu zmieniły się w wizyty 3 czy 4 razy do roku, a jedyne spontaniczne spotkania, to te na skype. Wiem, że w Barcelonie mam szansę na zawarcie kolejnych przyjaźni i mam już paru znajomych, jednakże z wiekiem jest nam coraz trudniej zawiązywać nowe znajomości i starać się, aby były tak silne, jak te trwającego długie lata. Często też brakuje na to czasu, bo albo praca, albo dom, a wolne weekendy zwyczajnie chce się spędzać w kręgu rodzinnym, bo w tygodniu niekiedy brakuje chwili na rozmowę, czy zabawę z dzieckiem. My sytuację mamy utrudnioną, ponieważ zarówno moja rodzina, jak i rodzina mojego partnera żyje poza Barceloną, moja w Polsce, jego na drugim końcu Hiszpanii. Być z malutkim dzieckiem zupełnie samą, gdy babcia nie może przyjść z ratunkiem, kiedy nie spałaś trzy noce pod rząd, aby trochę Cię odciążyć, czy gdy przyjaciółka nie może wpaść na kawę, aby porozmawiać nie o kupkach, pieluchach i ząbkowaniu, zwłaszcza w momentach kryzysowych, nie jest łatwo. A takie momenty kryzysowe zdarzają się i mnie. Bo jeśli macierzyństwo już samo w sobie jest niezwykle trudnym zadaniem, to jak ma takim nie być na emigracji, która mimo, iż z własnego wyboru, to nie zawsze jest kolorowa. Już same odwiedziny bliskich, to nie lada wyzwanie. Lot samolotem to jakieś 3 godziny, niby niedługo, na studiach powrót do domu pociągiem zajmował mi 6 godzin, ale i tak traci się na podróż cały dzień. Nie wystarczy tylko wsiąść do samochodu i odjechać. A jak podróżowałaś kiedyś sama z dzieckiem, jak to zdarzyło się i mnie, to wiesz doskonale, że bez pomocy obcych Ci ludzi się nie obędzie. Dobrze, że Alex znosi loty samolotem bardzo dobrze i nie urządza dwugodzinnych koncertów, bo lecąc sama nie mogłabym podrzucić go tacie unikając tym wrogich spojrzeń pasażerów i udawać, że właśnie się poznaliśmy. 

Hiszpanie to odmienny od Polaków naród i nie każdemu może przypaść do gustu sposób, w jaki żyją. Ja lubię tę ich otwartość, powszechny entuzjazm i przyklejony do twarzy uśmiech, ale czasami ma się już dość ogólnej nieodpowiedzialności, braku organizacji, czy nawet niepunktualności. Gdy któryś z moich przyjaciół boryka się z problemem, staramy się przeanalizować sytuację i próbować znaleźć rozwiązanie. W Hiszpanii często usłyszałabym „Nie przejmuj się.”, „To nic takiego.”, „Jakoś będzie.”, a przecież w kryzysowym momencie ostatnie, co chcemy usłyszeć, to właśnie to proste, nadużywane zdanie. A jednak rozmowy na skype z polskimi przyjaciółmi nigdy całkowicie nie zastąpią spotkań i plotek w cztery oczy.

Decydując się na wyjazd do Barcelony mimo pomocy partnera, musiałam zacząć wszystko od nowa. Moje życie zmieniło się o 180 stopni i startowałam niemalże od zera. Mieszkanie, praca, to tylko techniczne aspekty emigracji, a przecież oczywistym jest, że samo zaaklimatyzowanie się w nowym miejscu trwa pewien okres, nie wspominając już, ile czasu kosztuje przystosowanie się do obcych miejsc za granicą. Język, kultura, zwyczaje, różniąca się od dotychczasowej codzienność. Nierzadko w tym momencie pojawia się zwątpienie, czy decyzja aby na pewno była słuszna. Znam osoby, które żyjąc za granicą nie próbują otwierać się na kontakty z tubylcami, wolą zamykać się w małych grupach z innymi Polakami. Budują swoją polską rodzinę i narzekają wzajemnie na miejscowych. Ja oczywiście do takich osób nie należę. Nie po to opuściłam kraj przenosząc się do innego, który rozmiłował mnie w sobie lata temu, aby teraz tworzyć w Hiszpanii moją małą Polskę. Nie mam tu oczywiście na myśli zamykania się na kontakty z rodakami, a raczej odwrotnie – otwieranie się po prostu na znajomości z innymi nacjami. 

Wspomniałam o pracy. Cóż, nie da się ukryć, że sytuacja na rynku pracy w Hiszpanii nie zachwyca. O zatrudnienie ciężko często samym Hiszpanom, zadanie więc staje się utrudnione, gdy w grę wchodzi obcokrajowiec. Niby nie mam styczności z dyskryminacją na tle rasowym, nie spotykam się raczej z rasizmem, ale wciąż jednak istnieje wielu pracodawców, którzy większym zaufaniem obdarzą rodaka. Dodatkowo, akurat w moim zawodzie do pracy najczęściej wymagany jest język kataloński, którego niestety jeszcze się nie nauczyłam, co stanowi jedną z ważniejszych przeszkód na drodze do zdobycia zatrudnienia. Praca w obcym języku mimo braku bariery językowej może okazać się dużo bardziej stresująca już ze względu na sam fakt braku możliwości posługiwania się językiem ojczystym.  Rozmowa kwalifikacyjna w hiszpańskim to dla mnie wciąż duży stres mimo, iż posługuję się nim przecież biegle. 


Niemiłym odczuciem, z jakim spotykam się, rzadko, ale spotykam, odkąd zamieszkałam na stałe w Barcelonie jest ludzka zazdrość i zawiść. Ale nie taka zdrowa zazdrość, kiedy zazdrościsz, że koleżance udało się wygrać w lotka, czy że znajomy z pracy spędza urlop letni na Karaibach i myślisz „Kurde, ale fajnie, też bym tak chciała.”, zamiast „Jeśli ja nie mam, to on też nie powinien.”. Mówię o zazdrości, która przejawia się nieprzyjemnymi komentarzami na temat tego, jak to ja błogo sobie żyję. Słońce, plaże, wino – w tej Hiszpanii, to ma się wieczne wakacje i nic nie trzeba robić. Nazywam to zazdrością, ale właściwie nigdy nie zastanawiałam się głębiej nad tym, czy to tylko i czy aby zazdrość. Naprawdę tak wielu ludzi uważa, że życie w Hiszpanii to wieczna fiesta i sjesta. Owszem, jest ciepło, są plaże, jest słońce, jest wino i oliwki, ale nawet w tej słonecznej Barcelonie ja również muszę borykać się z problemami życia codziennego. Problemami, których słońce i ładna pogoda nie rozwiążą. Ja również zmagam się z rutyną, która czasami wkrada się w nasze życie i ku zaskoczeniu wielu osób nie leżę plackiem na plaży połowę dni w roku. Zresztą, dlaczego miałabym czuć się winna za coś, na co nie mam kompletnie wpływu? Nie piszę tego po to, aby narzekać, czy żalić się, ale aby przyznać, że Hiszpania to nie wieczne wakacje, a przynajmniej nie dla mnie.

Żyjąc za granicą łapię się na tym, że porównuję wiele rzeczy z tymi polskimi. Czasami zdarza mi się jeszcze przeliczać ceny na nasze polskie złotówki, choć wiem, że zarobki też są różne, więc nie wszystko jest się w stanie przeliczyć jeden do jednego. Ale nie myślę tu jedynie o pieniądzach, a o wszelkiego rodzaju sprawach. I nie wstydzę się przyznać, że coś może być lepsze w Polsce, ale również nie boję się powiedzieć na głos, że niektóre aspekty życia chwalę sobie bardziej w Hiszpanii. Owe chwalenie nie zawsze spotyka się z entuzjazmem odbiorców, a przecież wcale nie chodzi o to, że uważam się za lepszą, ponieważ mieszkam w Barcelonie, a komplementowanie Hiszpanii nie jest wcale wyśmiewaniem Polski. Fakty są faktami, a ja zawsze mam prawo do subiektywnej opinii, o czym chyba wielu ludzi wciąż zapomina, i to czasami tych bliskich.  


Mimo kryzysowych chwil, gorszych dni, czy niektórych trudów, z którymi zmagać się musi prędzej, czy później chyba każdy emigrant, mimo tęsknoty za rodziną i przyjaciółmi, przyznaję, że czuję się lepiej w Hiszpanii i decyzja związana z dylematem: Polska, czy Hiszpania okazała się trafną ze wskazaniem na tę drugą. W ogóle uważam, że emigracja – mieszkanie w obcym kraju, czy to na krótszy, czy dłuższy okres, to cudowna przygoda i mogłabym polecić ją każdemu. W pewien sposób hartuje nas jako ludzi, wzmacnia nasz charakter i przede wszystkim pozwala inaczej spojrzeć na rodzimy kraj, czy nawet świat. Jest to pewnego rodzaju szkoła życia, z której moim zdaniem wyciągnąć możemy wiele pozytywnych lekcji i chłonąć wiedzę na temat innego kraju, jego kultury, zwyczajów i ludzi oraz nauczyć się dopasować do wymogów życia, w których się znajdziesz.

Nie byłabym sobą, gdybym nie zapytała, jak Wam żyje się na emigracji? Chwalicie sobie, czy raczej tęsknicie za Polską? A ci, którzy mieszkają w mym rodzimym kraju, czy bylibyście w stanie zrezygnować z dotychczasowego życia i zacząć wszystko od nowa w obcym kraju?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz