O
życiu na emigracji można czytać w Internecie w nieskończoność. Jedni narzekają
chcąc za wszelką cenę wrócić do Polski, inni nie wyobrażają sobie powrotu do
ojczystego kraju. Dzisiaj chciałabym podzielić się z Wami moją historią i
opowiedzieć, jak to jest z tym życiem na emigracji w moim przypadku oraz przedstawić
ogólne przemyślenia na ten temat.
Do
Hiszpanii wyjechałam, ponieważ zwyczajnie chciałam. Tak, odkąd pamiętam moim
marzeniem było zamieszkanie w Hiszpanii i owo marzenie udało się spełnić. Z
Polski nie „wypędziła” mnie pogoń za szukaniem pracy, czy beznadziejna sytuacja
ekonomiczna (w końcu w Hiszpanii na ten moment w tym aspekcie jest gorzej niż w
Polsce!), dlatego moja sytuacja różni się nieco od położenia młodych ludzi,
którzy lawinowo emigrowali np. do Anglii w poszukiwaniu lepszego bytu i
odłożenia paru złotych. Sprawa była nieco ułatwiona, ponieważ na miejscu miałam
chłopaka, więc nie musiałam zmagać się z problemami emigrantki zupełnie sama i
zawsze miałam na kogo liczyć w każdej dziedzinie życia. Wiem, że gdybym była
zupełnie sama, decyzja o wyprowadzce do Barcelony byłaby dużo trudniejsza,
dlatego podziwiam ludzi, którzy rzucają
wszystko i są na tyle odważni, aby
przenieść swoje życie do innego kraju będąc tam zdanymi jedynie na samych
siebie. Mimo sprzyjających okoliczności i miłości
do kraju, w którym żyję, i mnie dopadają chwile chandry i z sentymentem wspominam
życie w Polsce.
Należę
do osób, które przywiązują się do ludzi, chociaż może nie jestem typem
człowieka, który każdą napotkaną osobę zaraz nazywa przyjacielem i ma grono
znajomych w niemalże każdym mieście Polski. Jednakże posiadam kilka naprawdę
bardzo bliskich mi osób, z którymi utrzymuję kontakt mimo dzielących nas
kilometrów. To właśnie za rodziną i przyjaciółmi tęsknię oczywiście
najbardziej. Przyzwyczajona byłam do codziennych spotkań ze znajomymi, które z
chwilą mojego wyjazdu zmieniły się w wizyty 3 czy 4 razy do roku, a jedyne
spontaniczne spotkania, to te na skype. Wiem, że w Barcelonie mam szansę na
zawarcie kolejnych przyjaźni i mam już paru znajomych, jednakże z wiekiem jest
nam coraz trudniej zawiązywać nowe znajomości i starać się, aby były tak silne,
jak te trwającego długie lata. Często też brakuje na to czasu, bo albo praca,
albo dom, a wolne weekendy zwyczajnie chce się spędzać w kręgu rodzinnym, bo w
tygodniu niekiedy brakuje chwili na rozmowę, czy zabawę z dzieckiem. My
sytuację mamy utrudnioną, ponieważ zarówno moja rodzina, jak i rodzina mojego
partnera żyje poza Barceloną, moja w Polsce, jego na drugim końcu Hiszpanii.
Być z malutkim dzieckiem zupełnie samą, gdy babcia nie może przyjść z
ratunkiem, kiedy nie spałaś trzy noce pod rząd, aby trochę Cię odciążyć, czy
gdy przyjaciółka nie może wpaść na kawę, aby porozmawiać nie o kupkach, pieluchach
i ząbkowaniu, zwłaszcza w momentach kryzysowych, nie jest łatwo. A takie
momenty kryzysowe zdarzają się i mnie. Bo jeśli macierzyństwo już samo w sobie
jest niezwykle trudnym zadaniem, to jak ma takim nie być na emigracji, która
mimo, iż z własnego wyboru, to nie zawsze jest kolorowa. Już same odwiedziny
bliskich, to nie lada wyzwanie. Lot samolotem to jakieś 3 godziny, niby
niedługo, na studiach powrót do domu pociągiem zajmował mi 6 godzin, ale i tak
traci się na podróż cały dzień. Nie wystarczy tylko wsiąść do samochodu i
odjechać. A jak podróżowałaś kiedyś sama z dzieckiem, jak to zdarzyło się i
mnie, to wiesz doskonale, że bez pomocy obcych Ci ludzi się nie obędzie.
Dobrze, że Alex znosi loty samolotem bardzo dobrze i nie urządza dwugodzinnych
koncertów, bo lecąc sama nie mogłabym podrzucić go tacie unikając tym wrogich
spojrzeń pasażerów i udawać, że właśnie się poznaliśmy.
Hiszpanie
to odmienny od Polaków naród i nie każdemu może przypaść do gustu sposób, w
jaki żyją. Ja lubię tę ich otwartość, powszechny entuzjazm i przyklejony do
twarzy uśmiech, ale czasami ma się już dość ogólnej nieodpowiedzialności, braku
organizacji, czy nawet niepunktualności. Gdy któryś z moich przyjaciół boryka
się z problemem, staramy się przeanalizować sytuację i próbować znaleźć
rozwiązanie. W Hiszpanii często usłyszałabym „Nie przejmuj się.”, „To nic
takiego.”, „Jakoś będzie.”, a przecież w kryzysowym momencie ostatnie, co chcemy
usłyszeć, to właśnie to proste, nadużywane zdanie. A jednak rozmowy na skype z
polskimi przyjaciółmi nigdy całkowicie nie zastąpią spotkań i plotek w cztery
oczy.
Decydując
się na wyjazd do Barcelony mimo pomocy partnera, musiałam zacząć wszystko od
nowa. Moje życie zmieniło się o 180 stopni i startowałam niemalże od zera.
Mieszkanie, praca, to tylko techniczne
aspekty emigracji, a przecież oczywistym jest, że samo zaaklimatyzowanie się w
nowym miejscu trwa pewien okres, nie wspominając już, ile czasu kosztuje
przystosowanie się do obcych miejsc za granicą. Język, kultura, zwyczaje,
różniąca się od dotychczasowej codzienność. Nierzadko w tym momencie pojawia
się zwątpienie, czy decyzja aby na pewno była słuszna. Znam osoby, które żyjąc
za granicą nie próbują otwierać się na kontakty z tubylcami, wolą zamykać się w
małych grupach z innymi Polakami. Budują swoją polską rodzinę i narzekają wzajemnie na miejscowych. Ja oczywiście do
takich osób nie należę. Nie po to opuściłam kraj przenosząc się do innego,
który rozmiłował mnie w sobie lata temu, aby teraz tworzyć w Hiszpanii moją małą
Polskę. Nie mam tu oczywiście na myśli zamykania się na kontakty z rodakami, a
raczej odwrotnie – otwieranie się po prostu na znajomości z innymi nacjami.
Wspomniałam
o pracy. Cóż, nie da się ukryć, że sytuacja na rynku pracy w Hiszpanii nie
zachwyca. O zatrudnienie ciężko często samym Hiszpanom, zadanie więc staje się
utrudnione, gdy w grę wchodzi obcokrajowiec. Niby nie mam styczności z
dyskryminacją na tle rasowym, nie spotykam się raczej z rasizmem, ale wciąż
jednak istnieje wielu pracodawców, którzy większym zaufaniem obdarzą rodaka.
Dodatkowo, akurat w moim zawodzie do pracy najczęściej wymagany jest język
kataloński, którego niestety jeszcze się nie nauczyłam, co stanowi jedną z
ważniejszych przeszkód na drodze do zdobycia zatrudnienia. Praca w obcym języku
mimo braku bariery językowej może okazać się dużo bardziej stresująca już ze
względu na sam fakt braku możliwości posługiwania się językiem ojczystym. Rozmowa kwalifikacyjna w hiszpańskim to dla
mnie wciąż duży stres mimo, iż posługuję się nim przecież biegle.
Niemiłym
odczuciem, z jakim spotykam się, rzadko, ale spotykam, odkąd zamieszkałam na
stałe w Barcelonie jest ludzka zazdrość i zawiść. Ale nie taka zdrowa zazdrość,
kiedy zazdrościsz, że koleżance udało się wygrać w lotka, czy że znajomy z
pracy spędza urlop letni na Karaibach i myślisz „Kurde, ale fajnie, też bym tak
chciała.”, zamiast „Jeśli ja nie mam, to on też nie powinien.”. Mówię o
zazdrości, która przejawia się nieprzyjemnymi komentarzami na temat tego, jak
to ja błogo sobie żyję. Słońce, plaże, wino – w tej Hiszpanii, to ma się
wieczne wakacje i nic nie trzeba robić. Nazywam to zazdrością, ale właściwie
nigdy nie zastanawiałam się głębiej nad tym, czy to tylko i czy aby zazdrość.
Naprawdę tak wielu ludzi uważa, że życie w Hiszpanii to wieczna fiesta i
sjesta. Owszem, jest ciepło, są plaże, jest słońce, jest wino i oliwki, ale
nawet w tej słonecznej Barcelonie ja również muszę borykać się z problemami
życia codziennego. Problemami, których słońce i ładna pogoda nie rozwiążą. Ja
również zmagam się z rutyną, która czasami wkrada się w nasze życie i ku
zaskoczeniu wielu osób nie leżę plackiem na plaży połowę dni w roku. Zresztą,
dlaczego miałabym czuć się winna za coś, na co nie mam kompletnie wpływu? Nie
piszę tego po to, aby narzekać, czy żalić się, ale aby przyznać, że Hiszpania
to nie wieczne wakacje, a przynajmniej nie dla mnie.
Żyjąc
za granicą łapię się na tym, że porównuję wiele rzeczy z tymi polskimi. Czasami
zdarza mi się jeszcze przeliczać ceny na nasze polskie złotówki, choć wiem, że
zarobki też są różne, więc nie wszystko jest się w stanie przeliczyć jeden do
jednego. Ale nie myślę tu jedynie o pieniądzach, a o wszelkiego rodzaju
sprawach. I nie wstydzę się przyznać, że coś może być lepsze w Polsce, ale
również nie boję się powiedzieć na głos, że niektóre aspekty życia chwalę sobie
bardziej w Hiszpanii. Owe chwalenie nie zawsze spotyka się z entuzjazmem
odbiorców, a przecież wcale nie chodzi o to, że uważam się za lepszą, ponieważ mieszkam w Barcelonie,
a komplementowanie Hiszpanii nie jest wcale wyśmiewaniem Polski. Fakty są
faktami, a ja zawsze mam prawo do subiektywnej opinii, o czym chyba wielu ludzi
wciąż zapomina, i to czasami tych bliskich.
Mimo
kryzysowych chwil, gorszych dni, czy niektórych trudów, z którymi zmagać się
musi prędzej, czy później chyba każdy emigrant, mimo tęsknoty za rodziną i
przyjaciółmi, przyznaję, że czuję się lepiej w Hiszpanii i decyzja związana z
dylematem: Polska, czy Hiszpania okazała się trafną ze wskazaniem na tę drugą.
W ogóle uważam, że emigracja – mieszkanie w obcym kraju, czy to na krótszy, czy
dłuższy okres, to cudowna przygoda i mogłabym polecić ją każdemu. W pewien
sposób hartuje nas jako ludzi, wzmacnia nasz charakter i przede wszystkim
pozwala inaczej spojrzeć na rodzimy kraj, czy nawet świat. Jest to pewnego
rodzaju szkoła życia, z której moim
zdaniem wyciągnąć możemy wiele pozytywnych lekcji i chłonąć wiedzę na temat
innego kraju, jego kultury, zwyczajów i ludzi oraz nauczyć się dopasować do wymogów
życia, w których się znajdziesz.
Nie
byłabym sobą, gdybym nie zapytała, jak Wam żyje się na emigracji? Chwalicie
sobie, czy raczej tęsknicie za Polską? A ci, którzy mieszkają w mym rodzimym
kraju, czy bylibyście w stanie zrezygnować z dotychczasowego życia i zacząć
wszystko od nowa w obcym kraju?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz