środa, 31 maja 2017

Przeprowadzka do Hiszpanii - perypetie z poszukiwaniem mieszkania




Każdy z nas przynajmniej raz w życiu się przeprowadzał. Wyjazd na studia, do pracy, opuszczenie domu rodzinnego, zakładanie własnej rodziny. Wielu doświadczyło na pewno przeprowadzki do innego miasta, a z pewnością znajdą się i tacy, którzy wiedzą, czym jest stały wyjazd za granicę. Zmieniając miejsce zamieszkania musimy pamiętać o wielu ważnych aspektach i przygotować się na załatwianie masy spraw. Dzisiaj chciałabym opowiedzieć Wam jak z mojego doświadczenia wyglądała przeprowadzka do Barcelony, a dla tych, którzy planują przenieść się do Hiszpanii tekst może okaże się cenną wskazówką.


POSZUKIWANIE LOKUM


Tekst podzielę na dwie części, inaczej bowiem szuka się pojedynczego pokoju, a inaczej całego mieszkania. Zacznijmy od pokoju. Może przy okazji poprzednich wpisów rzuciło Wam się w oczy, że zanim przeprowadziłam się na stałe do Barcelony, miałam okazję przyjechać tu na wymianę studencką. W Barcelonie wylądowałam zupełnie sama, nieco wystraszona, nie znając kompletnie wielkiego miasta. Wykupiłam sobie tydzień w hostelu, który to miałam przeznaczyć na poszukiwanie lokum, nie chciałam bowiem ryzykować wynajmu pokoju na odległość bez uprzedniego obejrzenia go i spotkania się z wynajmującymi. Zapisałam się do paru grup na facebooku, gdzie ludzie umieszczali ogłoszenia z wynajmem pokojów. Już na wstępie zderzyłam się z rzeczywistością. Ceny były bardzo wysokie. 350-370 euro wzwyż za czasami malutki pokoik z jedynie podstawowym wyposażeniem. Pukałam się w czoło i myślałam – dołożę 500zł i w Warszawie mam mieszkanie dwupokojowe, powariowali! Idąc za radą jednej z koleżanek rozszerzyłam kręgi poszukiwań do stron internetowych. Faktycznie niekiedy ceny były nieco niższe. Jak się później dowiedziałam, stosuje się tu prostą taktykę zbicia fortuny na obcokrajowcach, którzy często nieświadomi cen na rynku mieszkaniowym, wierzą w bajeczkę i biorą pierwszy obejrzany pokój. Skoro ktoś wystawiał ogłoszenie: 450 euro za 10 metrowy pokój, z łóżkiem, biurkiem i szafą – wszystko z najtańszej sekcji w ikei i to wcale nie w ścisłym centrum, oznaczało to, że jednak są chętni i ostatecznie ktoś naiwny się na to pokusi. Rozumiem, że ceny mieszkań na rynku oraz koszty utrzymania wzrastają, stąd rosną i ceny wynajmów, ale są pewne granice. 

Poszukiwania okazały się dużo bardziej czasochłonne niż się spodziewałam. Na zdjęciu i w ogłoszeniu wszystko wyglądało, jak z katalogu sklepu meblowego, obraz na żywo mało jednak je przypominał. Nie poddawałam się tak łatwo. Szukałam, chodziłam, oglądałam. Minął tydzień, czyli okres, który wyznaczyłam sobie na znalezienie miejsca do spania, owo miejsce wciąż się jednak nie znalazło. Dokupiłam dwie kolejne noce i lekko już zdesperowana znów zaczęłam przeglądać oferty na facebooku. Oferty te bowiem kierowane były głównie do studentów zagranicznych stąd krótki okres wynajmu oraz ewentualni goście nie stanowiły problemu. No właśnie – goście. Zanim jeszcze sama znalazłam się w Barcelonie, przyjaciele już zapowiadali swoje wizyty. Kto nie skorzystałby z pół darmowych wakacji w Hiszpanii? Z tego właśnie powodu przy oglądaniu mieszkań jednym z moich pytań było to związane z przyjmowaniem gości z Polski. Początkowo traktowałam to bardziej jako informowanie, aby później nie było ewentualnych sprzeczek. Jakież było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że sprawa wcale nie wygląda tak łatwo. W jednym z mieszkań usłyszałam, że jeśli pobyt nie przekracza tygodnia nie ma żadnego problemu, 8 dni mogłoby już się nie spodobać. W innym lokatorka oznajmiła, że każdy gość musi zapłacić 15 euro dziennie za wodę. Niemalże wybuchłam śmiechem. Tyle to mnie kosztował hostel. Wychodziłam z założenia, że skoro płacę niemałą sumę za wcale jej niewart pokój, powinnam mieć przynajmniej prawo do sprawy tak prostej, jak odwiedziny. Tym bardziej, że były to odwiedziny w granicach rozsądku, faktycznie nieprzekraczające tygodnia i przez cały pobyt naliczyłam ich zaledwie trzy. Czym są trzy tygodnie w przeciągu ośmiu miesięcy? – zastanawiałam się. 

No, ale nic, ostatecznie udało mi się znaleźć przytulny pokoik, niewielki, ale w atrakcyjnej okolicy. A, zapomniałabym dodać, że w Hiszpanii istnieją mieszkania, w których nie wszystkie pomieszczenia mają okna, bądź owe okno wychodzi na patio między blokami, czyli nie dostaje się do środka słoneczne światło. Ceny takich pokoi są oczywiście niższe, ale kto chciałby mieszkać w piwnicy, w której 24 godziny na dobę musi palić się lampka? Wracając do historii moimi współlokatorkami miały być dwie również młode dziewczyny, gdzie jedna z nich była córką właścicieli. Młode studentki, Hiszpanki, na pewno nie będą miały nic przeciwko odwiedzinom, same pewnie prowadziły intensywnie towarzyski tryb życia, jak to na Hiszpana przystało. Jak bardzo się jednak pomyliłam. Odwiedził mnie przyjaciel, 5-6 dni, nie więcej. Któregoś dnia dostaję telefon, dzwoni właścicielka. Każe mi się wynieść, ponieważ jej 23 letnia córka nie będzie przebywać pod jednym dachem ze śpiącym w jej domu mężczyzną. Na nic zdały się wyjaśnienia i prośby, a ostatecznie nawet i kłótnie. W końcu przed wprowadzeniem się jasno postawiłam sprawę i owa córka zapewniała, że z wizytami nie będzie żadnego problemu. Cóż, jej słów nie miałam spisanych na kartce, także musiałam się wynieść. Czas poszukiwania miałam ograniczony, więc zdesperowana wzięłam pierwszy pokój, który przypadł mi do gustu. Już mniej za to przypadła mi do gustu współlokatorka, córka właścicieli, ale nie mogłam wybrzydzać. Również i w tym mieszkaniu nie zagrzałam miejsca. Powód? Tym razem jaśnie pani przeszkadzało, że się nie socjalizuję. Kobieta, która liczyła sobie 15 lat więcej niż ja i która prowadziła zupełnie odmienny tryb życia, oczekiwała, że mój wolny czas będę spędzała na oglądaniu z nią filmów i na nudnych pogawędkach. Cóż poradzę, że nie potrafię udawać i takie sytuacje sprawiały, że czułam się zwyczajnie źle, a ponadto miałam grupę swoich znajomych, z którymi uwielbiałam spędzać wyliczony nam przecież okresem studiowania czas. Czy naprawdę miałam przymuszać się do robienia czegoś, co zamiast poprawiać, tylko psuło mi nastrój? Nie wspomnę o tym, że chłopak, który z nami mieszkał wcale nie podzielał pasji dziewczyny do wspólnych wieczorów. Tak na marginesie, dziwnym trafem któregoś dnia również się wyniósł bez znanego mi bliżej powodu. Ta, ciekawe dlaczego… Trudno, po raz drugi w ciągu pół roku kazano mi zmieniać lokum. Tym razem mi się poszczęściło. Dwójka młodych ludzi z Litwy, bardzo mili i bliżsi mi charakterem niż poprzedni współlokatorzy. Zdarzało się, że wspólnie spędzaliśmy czas i przede wszystkim nie mieli nic przeciwko wizytom, sami zresztą mieli gości. W końcu się udało! Spędziłam z nimi ostatnie miesiące w Barcelonie i ostatecznie wyjechałam z uśmiechem na twarzy. 




Jak widzicie nie miałam szczęścia do mieszkań. Zresztą znajomi poznani na Erasmusie również przynosili czasami ciekawe historie. Nie chcę tu nikogo straszyć, zdarzało się bowiem, że inni zachwalali zarówno mieszkanie jak i współlokatorów. Chciałabym jedynie przestrzec, aby dokładnie stawiać warunki i wyjaśniać oczekiwania względem siebie przed podpisaniem jakiejkolwiek umowy i przed wprowadzeniem się do mieszkania, aby uniknąć podobnych sytuacji. Choć, jak widać w przypadku mojej historii, głośne wyrażanie oczekiwań na niewiele się zdało, bo ostatecznie nie miałam dużo do powiedzenia i z podkulonym ogonem musiałam się wynieść. Dobrze, że w obu mieszkaniach oddano mi bez zastrzeżeń kaucję, bo tego na pewno tak łatwo bym nie odpuściła. 


Sprawa przedstawia się nieco inaczej przy szukaniu nie pojedynczego pokoju, a całego mieszkania. Tak się składa, że parę miesięcy temu zmienialiśmy miejsce zamieszkania, dlatego doświadczenia z poszukiwań są świeże i niestety niezbyt przyjemne. Zacznijmy od tego, że w Barcelonie bardzo ciężko jest wynająć coś bezpośrednio od właściciela. Ogłoszenia to w znacznej większości wynajmy za pośrednictwem agencji mieszkaniowych, których w samej Barcelonie jest na pęczki. Nawet spacerując uliczkami, co dwa kroki napotykasz biuro którejś z nich, dlatego łatwo i szybko można wejść do środka i poprosić o oferty interesujących nas mieszkań. Oczywiście sprawniejszą formą jest poszukiwanie ogłoszeń na stronach internetowych, których jest kilka. Można zaznaczyć tam wybór: agencja, czy właściciel. Wyniki to 95% agencja, pozostałe małe 5% właściciel. W agencji to wynajmujący pokrywa prowizję, właściciel nie ponosi kosztów, dlatego też ludzie tak chętnie korzystają z pomocy pośredników. Te, z którymi zetknęłam się ja, wołały od nas prowizję w wysokości miesięcznego czynszu + 10-15%. Do tego dochodzi jeszcze dwumiesięczna kaucja, zwrotna przy wyprowadzce. Na wstępie więc osoba pragnąca wynająć mieszkanie przygotować musi sporą sumę. Podsumujmy: czynsz za bieżący miesiąc, prowizja do agencji (bezzwrotna) oraz dwumiesięczna (najczęściej) kaucja. Do tego, aby wynająć mieszkanie prawie wszystkie agencje proszą o plik dokumentów. Oczywiście dowody osobiste (obcokrajowiec numer N.I.E), kontrakt z miejsca pracy oraz dochody najczęściej z dwóch-trzech ostatnich miesięcy. Mój partner owy wzrost restrykcyjności tłumaczy nawałem oszustów i wyłudzaczy, którzy dali o sobie znać w ostatnich latach w Barcelonie. Właściciel chcąc uniknąć sytuacji, w której osoba wynajmująca przestaje płacić należyty czynsz, zabezpiecza się i upewnia wcześniej, czy posiada ona odpowiednie dochody pozwalające jej na utrzymanie danego mieszkania. Wydaje się to logiczne, ale zarazem sprawia, że właściciel może odmówić wynajmu ze względu na kwotę dochodów, która wystarczy, że będzie niższa o 50 euro niż wyznaczony wcześniej limit.


Ceny mieszkań w Barcelonie znacznie wzrosły przez ostatnie lata. Mieszkanie dwupokojowe z dala od centrum to koszt minimum 600-650 euro. Możecie sobie tylko wyobrazić jak ceny te rosną im bliżej centrum lub im lepsze warunki. Kwoty różnią się w zależności od dzielnicy. Eixample czy Gracia to te lepsze, gdzie na mieszkanie nie można pozwolić sobie zarabiając najniższą krajową. Słyszałam, że ostatnio modna zrobiła się też dzielnica Sants. Ceny spadają, jeśli chodzi o Ciutat Vella, czyli np. Raval. Oczywiście mieszkania tzw. interior, których nie wszystkie pokoje mają dostęp do światła słonecznego lub mieszkania na poziomie -1, gdzie również brak światła za oknami, czy te, które znajdują się np. na terenach bardzo górzystych cenę mają również nieco niższą. Warto także nadmienić, że mieszkania w Barcelonie rzadko posiadają ogrzewanie, także w trakcie zimy, jeśli nie chcesz zamarznąć, należy zaopatrzyć się w przenośne grzejniki i ocieplacze. Można za to liczyć na klimatyzację, którą spotkałam w większości oglądanych miejsc. Ze spraw technicznych wspomnę również, że w starym budownictwie wiele budynków posiada bardzo wąskie klatki schodowe, dlatego schodzenie z wózkiem byłoby naprawdę uciążliwe. Postanowiliśmy więc, że mieszkanie może znajdować się maksymalnie na pierwszym piętrze, ponieważ wyżej potrzebowalibyśmy już windy. No właśnie, winda. W kilku blokach windy w klatkach były tak małe, że mój wózek się do nich nie mieścił. Pamiętam złość, gdy przyszłam obejrzeć jedno z mieszkań, które jak się okazało, już na wstępie musiałam odrzucić, ponieważ próbując na wszystkie sposoby wózek nie wszedł do windy. A nie wyobrażałam sobie znosić go codziennie z piątego piętra. Takie sprawy wydają się zabawnymi błahostkami, ale spójrzcie jak niewiele trzeba, żeby skreślić piękne plany.



Przeglądając oferty spotkałam się z większą liczbą mieszkań bez mebli, jednak nas interesowały tylko te, choć w części umeblowane. Ogłoszeń nie było wiele, a co lepsze rozchodziły się w mgnieniu oka. Kilka razy zdarzyło mi się nawet nie zdążyć obejrzeć mieszkania, ponieważ osoba umówiona przede mną zaraz się zdecydowała. Otrzymywałam wtedy telefon od pracownika agencji z przeprosinami i życzeniami powodzenia. Chętnych było naprawdę wielu, więcej niż ogłoszeń. Logicznym było więc, że aby dorwać atrakcyjną ofertę, należało spędzać całe dnie na stronach internetowych przełączając karty przeglądarki raz po raz odświeżając stronę w oczekiwaniu na nowe propozycje mieszkaniowe i niezwłoczne telefonowanie w przypadku odnalezienia czegoś wartego uwagi. 


Alberto w tygodniu pracuje, agencje natomiast nie przyjmują klientów w weekendy, dlatego na oglądanie mieszkań chodziłam ja. Ja i Alex, najczęściej śpiący jeszcze wtedy w wózku. Jeśli chodzi o przedstawicieli agencji odczucia są bardzo różne. Trafiali się przemili, nieukrywający ewentualnych wad mieszkania, ale byli też i tacy, którzy na spotkanie przybywali spóźnieni, a na moje pytania odpowiadali od niechcenia. 


Nie będę zamęczać Was skrupulatnym opisem każdego oglądanego mieszkania, ale chciałabym podzielić się z Wami kilkoma szokującymi (przynajmniej mnie) historiami. 


Wydawałoby się, że znaleźliśmy w końcu idealne mieszkanie. Nie zastanawiając się ani chwili wpłaciliśmy zaliczkę i czekaliśmy na telefon. Telefon, którego ostatecznie się doczekaliśmy, ale usłyszany komunikat niczym nie przypominał tego, którego spodziewaliśmy się dostać. Otóż właściciel odrzucił naszą kandydaturę z powodu MOJEGO POCHODZENIA. Nie zgadzał się na wynajem mieszkania osobie spoza Hiszpanii. Ma do tego oczywiście prawo, ale jest to dyskryminacja na tle rasowym. Na nic zdały się przekonywania, że to przecież Europa, że mój pobyt w Barcelonie jest legalny, że mam dokumenty, że to dyskryminacja. Przedstawiciel agencji nie mógł podać nam kontaktu do owego mężczyzny, który tak bezwstydnie nas potraktował i nie miał czelności sam nas o tym powiadomić. Podobna sytuacja zdarzyła się po raz kolejny, gdy to pracownik agencji już przez telefon oznajmił, że właściciele nie życzą sobie obcokrajowców. Byłam w ogromnym szoku i nawet jak dzisiaj o tym opowiadam, nadal nie dowierzam. Innym razem odmówiono nam, ponieważ nie życzono sobie rodzin. Cóż, czy woleliby studentów, którzy co każdy weekend urządzaliby huczne imprezy? Jeszcze innym, miły pan przekonywał, że w 60 metrowym mieszkaniu nie zmieści się trzyosobowa rodzina twierdząc, że jest to oferta skierowana do singli. Ja i dwójka mojego rodzeństwa wiele lat żyliśmy na 70 metrach kwadratowych i miejsca nigdy nie brakowało. Ale wygląda na to, że owy pan martwił się na zapas i wiedział lepiej. Cóż, stracił godnych zaufania ludzi. W którymś z mieszkań odmówiono nam, ponieważ tylko jedna osoba jest osobą pracującą, a ja jako matka, powinnam chyba rzucić trzymiesięczne dziecko do żłobka i lecieć do pracy, a może najlepiej zabierać je do owej pracy ze sobą. A w kolejnym problemem okazało się to, że konto bankowe przypisane do płacenia rachunków, było na moje nazwisko, a nie nazwisko Alberto. Moi drodzy, po prostu cyrk.




Po wielotygodniowej walce udało nam się znaleźć odpowiednie miejsce, z odpowiednimi właścicielami. Ani moje pochodzenie, ani liczba członków rodziny, ani konto bankowe, ani nasza praca nie stanowiły najmniejszego problemu. Właścicielka to starsza, przemiła pani, która zwracała się do nas jak do własnych dzieci. Historia zakończyła się powodzeniem, ale tylko ja wiem, ile przez ten czas najedliśmy się nerwów. 


Nie mam pojęcia, czy to akurat ja miałam takiego pecha zarówno przy poszukiwaniach pokoju, jak i mieszkania, czy każdy tutaj musi zmagać się z nawałem tych wszystkich problemów. Wiem jedynie, że nikomu tego nie życzę, a narastająca z dnia na dzień, z każdym odrzuceniem nas frustracja odbijała się poniekąd na życiu codziennym. Pewnie znajdą się osoby, którym moje historie wydadzą się abstrakcją lub których doświadczenia są zupełnie inne. Chciałabym zatem podkreślić, że tak było w moim przypadku i podzieliłam się tu osobistą historią.


Początkowo w dzisiejszym wpisie chciałam przedstawić Wam wszystkie aspekty przeprowadzki do innego kraju i wszystkie związane z tym formalności. Jednak już przy pierwszym punkcie – poszukiwania lokum tak się rozpisałam, że ostatecznie postanowiłam podzielić temat na dwa odrębne posty. Nie chciałabym, aby ktoś podczas czytania przysnął, co mogłoby się zdarzyć biorąc pod uwagę długość tekstu. Tak już mam, że jak zacznę opowiadać, to nie mogę skończyć. Nie gniewajcie się. 


Opowiedzcie mi o Waszych doświadczeniach. Czy Was też przy tak banalnych sprawach spotkało tyle przygód?

sobota, 27 maja 2017

Katalończyk, brat Polaka




Czy wiecie, że Katalończycy przez resztę Hiszpanii nazywani są los polacos (polacy)? Myślę, że dla tych, którzy mieszkają w Hiszpanii informacja ta nie była obca, a u tych, którzy słyszą ją po raz pierwszy narodziło się w tym momencie pewnie jedno podstawowe pytanie: dlaczego? Teorii jest kilka i tak naprawdę ciężko powiedzieć, która z nich jest tą ostateczną. Być może wszystkie mają w sobie część prawdy i łączone w całość nadają wszystkiemu sens. 


Katalończycy z dumą mówią o sobie los polacos (pisane zawsze z małej litery) i z wielką uprzejmością odnoszą się do Polaków, lecz gdyby zapytać o pochodzenie przydomka, większość nie potrafiłaby udzielić odpowiedzi. Zapytałam o to z ciekawości Alberto, zaintrygowana, którą z teorii będzie znał właśnie on. Nie zaskoczyło mnie, gdy usłyszałam, że tak bliski nam przydomek wiąże się z językiem katalońskim, który dla reszty Hiszpanii jest niezrozumiały i kolokwialnie mówiąc ma dziwne brzmienie. Mnie oczywiście nie wystarczyło tak proste wyjaśnienie, które zresztą wydawało mi się dość absurdalne. Kataloński w niczym nie przypomina polskiego, a sam fakt problemu w komunikacji z resztą Hiszpanii nie tłumaczy, dlaczego na przezwisko wybrano właśnie słynne los polacos. Można by ich przecież spokojnie nazywać Portugalczykami, czy Francuzami. Miałoby to większy sens ze względu na to, że katalońskiemu bliżej do języków tych właśnie dwóch nacji, niż do naszego ojczystego. Szczerze zainteresowana zaczęłam zgłębiać ten temat i z zebranych informacji postanowiłam złożyć ten tekst dla tych, których temat polskości w Katalonii zaciekawił równie mocno, jak i mnie.


Pierwsza z teorii faktycznie skupia się na językach i przekonuje, że przydomka doczekano się w trakcie wojen napoleońskich, w których brali udział polscy żołnierze walczący u boku Francuzów. W odróżnieniu jednak od francuskich towarzyszy broni nie byli oni okrutni, nie uczestniczyli w plądrowaniu majątków i szanowali cudzą własność. Ostatecznie wielu Polaków niezadowolonych z przymuszania do zwalczania ruchów, których idee nie były im wrogie, podczas wojny hiszpańskiej w Katalonii zaczęli wspierać lokalne oddziały zwolenników niepodległości. Zawierano nawet mieszane polsko-hiszpańskie małżeństwa. Polscy żołnierze podobnie jak katalońscy dla reszty Hiszpanii mówili niezrozumiale i dziwnie. Oba języki błędnie potraktowano jak jeden – polski i zarówno jednych, jak i drugich zaczęto nazywać los polacos. Sam Bonaparte miał wyrazić opinię, że języki kataloński i polski są do siebie fonetycznie podobnie, oba szeleszczą i w obu słyszy się „ć”, „sz”, „dź”. Inna podobna  hipoteza wiąże się z XVII wiecznymi czasami przekazów polskich towarów transportowanych z Gdańska do Barcelony. W Barcelonie na statki zaciągali się katalońscy marynarze i razem z Polakami płynęli do portów w Andaluzji. Mieszkańcy tamtejszych rejonów słuchając mieszaniny dwóch dziwnych języków zaczęli utożsamiać Katalończyków z Polakami i zgodnie z przypuszczeniami, to właśnie oni zaczęli nazywać Barcelończyków los polacos.




Ciekawą koncepcję przedstawia historyk Marek Pernal, który twierdzi, że po pokonaniu Napoleona Katalończycy domagali się od Korony Hiszpańskiej otrzymania tej samej autonomii, jaką Rosja po kongresie wiedeńskim oferowała Królestwu Polskiemu. Walczyli o prawa dla swoich ziem i regionów, o własną konstytucję i odrębną administrację. Katalończycy byli tak nieustępliwi i tak głośno wołali o swoje prawa, że z czasem zaczęto nazywać ich „Polakami”. 


Obraźliwe zabarwienie przydomek Katalończyków uzyskał podczas dyktatury generała Franco, któremu mniejszości i odrębności stawały na drodze do stworzenia Wielkiej i Niepodzielnej Hiszpanii. Zwłaszcza Katalończycy, którzy uparcie i dumnie posługiwali się swoim językiem, a którego używania ostatecznie zakazano. Frankistowskim wojskowym przeszkadzało, że katalońscy rekruci nie mówili między sobą po hiszpańsku i porównywanie ich do Polaków miało poniżyć, upokorzyć i wytknąć ich nieakceptowaną odrębność porównywalną do Polaków – narodu bez Ojczyzny. 


Oprócz teorii skupiających się wokół historii i podobieństwa obu nacji opierających się dawniej na przeświadczeniu, że „Katalonia jest dla Hiszpanii tym, czym Polska dla Rosji” natknęłam się również na koncepcję, która pochodzenie przydomka tłumaczy skąpstwem Katalończyków. Podobno przez resztę Hiszpanii są oni odbierani jako ogromni skąpcy, co w tym poglądzie miałoby nadawać im podobieństwa do Polaków. Przypuszczenie to nie jest jednak zbyt przekonujące, Polacy bowiem nie są uważani przez resztę Europy za tych najbardziej oszczędnych, więc przezwisko traciłoby sens. Takim wyjaśnieniem raczą się chyba ci, którzy o historii wiedzą niewiele, a jakąś tezę muszą przecież mieć. 


Mimo obelżywego wydźwięku, które przydomkowi nadano w czasach rządów Franco, dziś sami Katalończycy nie czują się obrażani, a wręcz dumni z posiadania owego przezwiska wierząc, że uzyskają kiedyś niepodległość tak, jak stało się to i w przypadku spisanej na straty Polski. 



Dawno temu, gdy siedziałam w jednym z barcelońskich barów wdałam się w miłą pogawędkę z jednym z kelnerów. Po usłyszeniu skąd pochodzę rozradował się i zapytał z pełnym entuzjazmem „Wiesz, że na nas, Katalończyków mówią los polacos?”. Wiedziałam, ale udałam zaskoczoną, aby sprawić mu tym jeszcze większą radość. 


Zastanawiam się czasami, czy to owy bliski nam Polakom przydomek ciągnie nas podświadomie w te rejony i rozkochuje w Barcelonie. Może znając historię nadania przezwiska w głębi utożsamiamy się z tym narodem. 


Dzisiejszy tekst różni się od innych. Tym razem nie opiera się na odczuciach, czy subiektywnych poglądach, ale skupia w sobie fakty i skrupulatnie szukane informacje. Mam nadzieję jednak, że spodobała Wam się ta chwilowa odmiana, a może nawet dowiedzieliście się z wpisu czegoś nowego. Wiedzy nigdy za wiele, a kto wie, czy po przeczytaniu tych paru słów, następnym razem, gdy Hiszpan zagadnie Was chcąc zabłysnąć ciekawostką o Katalończykach-Polakach, to Wy nie wykażecie się większą błyskotliwością i zaskoczycie go wiedzą na temat korzeni przydomka, jak można przypuszczać, wiedząc przy tym więcej od owego osobnika. 


To jak, znaliście katalońskich los polacos, czy tekst całkowicie Was zaskoczył? A może znacie jeszcze jakieś inne teorie, o których nie wspomniałam ja?

wtorek, 23 maja 2017

Polska oczami Hiszpana




O życiu w Barcelonie możecie czytać na blogu przy okazji każdego nowego postu. Dzielę się z Wami moimi doświadczeniami, przemyśleniami, faktami, ciekawostkami, czy drobnymi radami. Dzisiaj chciałabym odwrócić trochę role i opowiedzieć Wam o tym, jak mój partner Alberto postrzega Polskę i jak czuje się w moim rodzimym kraju. Tekst pisany z dawką humoru, nie bierzcie wszystkiego dosłownie. Napisany oczywiście na podstawie tego, co sam bohater mi przekazał. 

PIERWSZE WRAŻENIA

Pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy, gdy wyszliśmy z lotniska i znaleźliśmy się na polskich drogach dotyczyła jasnej karnacji Polaków. Dla nas wydaje się to normalne, ale Alberto śmieje się, że naprawdę czuje się dziwnie będąc jedną z niewielu osób w autobusie, która ma ciemne oczy, włosy i mocno zapuszczoną brodę. W Warszawie widok obcokrajowca nikogo oczywiście nie zaskakiwał, ale już w mojej rodzinnej miejscowości wpatrywano się w niego momentami, jak w wyjątkowo udany produkt na wystawie sklepowej. Rzadko widuje się tam bowiem kogoś, kto posługiwałby się innym językiem niż polski. Pierwszy raz wylądował w Polsce w październiku i przyznał, że spodziewał się zimna jak z Syberii, więc pozytywnie zaskoczyło go to, że nie musiał chodzić opatulony jak Eskimos. Mimo to, gdy któregoś dnia za oknem zaczął padać śnieg, Alberto chwycił telefon, wyskoczył na zewnątrz i zaczął filmować to jakże rzadkie dla niego zjawisko. Po jego reakcji spodziewałam się tam co najmniej statku Ufo albo gadającego psa, dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że filmuje padający śnieg, który to filmik w pośpiechu wysłał wszystkim swoim znajomym. Mnie to bawi, ale staje się zrozumiałe, gdy pomyślę, że śnieg widział zaledwie kilka razy w życiu. Zbaczając z tematu pogody, Alberto zdradził też, że początkowo myślał, że mamy więcej wspólnego z Rosją, że prawie wszyscy potrafią mówić po rosyjsku, a na ulicach spotka akcenty komunizmu. Historię zna dobrze, więc chyba za bardzo się nią zasugerował. 


RÓŻNICE 

Gdy spytałam go o najbardziej dostrzegalne różnice między Polską a Hiszpanią, w odpowiedzi usłyszałam: gastronomia. Pewnie nikogo to nie zaskakuje. Kuchnia polska różni się od śródziemnomorskiej. Alberto zaznaczył, że pierwszym przykładem jest spożywanie dużej ilości ziemniaków. My obiad jemy z kopcem kartofli, on zagryza bagietką. Tej właśnie bagietki do posiłków brakuje mu najbardziej. Ja nie potrafiłabym jeść wszystkiego z chlebem, a dla niego to warunek obowiązkowy. Inną z różnić jest według Alberto charakter ludzi. Polacy są poważni i jak sam żartobliwie mówi, brakuje im radości i rozluźnienia. Jakby chciał nam powiedzieć – dajcie na luz, przestańcie się tak wszystkim przejmować, więcej spontaniczności. Słusznie zauważa, że powodem takiego zachowania może być pogoda. Słońce, które zalewa Barcelonę swymi promieniami połowę dni w roku, nie pozwala na smutki i przygnębienie. Z drugiej jednak strony uważa, że Polacy są dobrze wychowani, wyedukowani, zrespektowani i zawsze potrafią się odpowiednio zachować. Ja śmieję się, że myśli tak dlatego, że nie rozumie naszego języka, a poważny i zamknięty nie zawsze znaczy dobrze wychowany. Odnosząc się do wspomnianego braku luzu, Alberto przyznaje, że jak trzeba, to potrafimy bawić się na całego i jak chyba każdy obcokrajowiec zauważył, że inaczej niż w Hiszpanii, w Polsce pije się mnóstwo wódki. Śmieje się, że w Hiszpanii spotkasz może cztery marki wódki, podczas gdy w Polsce brakuje półek sklepowych do układania różnych odmian, smaków i wielkości. Nauczył się też przy mnie pić piwo z sokiem, które wydawało mu się początkowo dziwną abstrakcją żartując, że dolewamy do piwa syrop, który on pije na przeziębienie. W Barcelonie jedyne piwo smakowe, jakie się pije, to clara – zwykłe piwo z dodatkiem fanty cytrynowej. A, i również picie przez rurkę. Jego znajome piją piwo bezpośrednio ze szklanki. Jak już mówimy o alkoholu i zabawie, to wspomnę też o ubolewaniu Alberto ze względu na fakt, że w Polsce nie słucha się powszechnie reggaetonu i rzadko kiedy usłyszymy ten rodzaj muzyki w polskich dyskotekach, który króluje natomiast tutaj, w Hiszpanii. Kolejną mocno dostrzegalną różnicą jest sposób witania się. W Hiszpanii słynne dwa całusy, którymi obdarowujesz nawet zupełnie obcych Ci ludzi, u nas zwykłe podanie ręki, ewentualnie szybki buziak, objęcie się z bliskimi osobami. Ostatnią z różnic jest według Alberto komunikacja miejska, którą uważa za dużo lepszą z naciskiem na punktualną w Polsce. To chyba dlatego, że pociągiem w Polsce jechał może sześć razy i nigdy w trakcie prawdziwej, mroźnej zimy. Przecież do dziś pamiętam wielogodzinne opóźnienia pociągów z powodu pogody, ogromne korki i blokadę uliczną spowodowaną opadami śniegów w Warszawie, a co za tym idzie, przynajmniej kilkunastominutowe oczekiwanie na przyjazd Twojego autobusu z odmarzniętymi palcami od stóp.

ZASKAKUJĄCE FAKTY

Alberto mówi, że zaskakuje go ogromny wpływ kościoła katolickiego na kraj. Uważa, że Polska jest państwem religijnym, dużo bardziej niż Hiszpania (dodam tutaj, że dotychczas akurat ja myślałam wręcz odwrotnie, ale Alberto uświadomił mi, że wielkie procesje wielkanocne nie mają nic wspólnego z wpływem religii na kraj i politykę). Przy okazji ostatniej wizyty, kiedy chrzciliśmy Alexa, Alberto był naprawdę mocno zaskoczony liczbą młodych osób uczestniczących w mszy. Ja tam wcale nie uważałam, że było ich wielu, tym bardziej, że był to mały kościół, ale Alberto głośno zaznaczał, że w Barcelonie nie spotkasz nawet połowy z nich. Innym zaskoczeniem był dla niego nasz polski patriotyzm. Jak mówi, widać, że jesteśmy dumni z naszego kraju i historii, którą przyszło nam przeżyć. Nie mowa tu oczywiście o typowych kibolach aka Polska dla Polaków, którzy z ważnych dat historii, oprócz daty utworzenia ulubionego klubu piłkarskiego wiedzą niewiele. Oczywiście pozytywną niespodzianką okazały się ceny, śmiesznie niskie dla Alberto ceny. Jasne, dla kogoś kto zarabia w euro, ceny faktycznie są niskie i pamiętam, jak Alberto wychodząc z supermarketu zrobił zdjęcie paragonu i wysłał znajomym z dopiskiem – To wszystko za jedyne 20 euro. Oczywiście zdaje on sobie sprawę, że żyjąc za złotówki tak tanio już nie jest. Choć zaznaczę tu, że nie wszystko wydawało mu się dużo tańsze niż w Hiszpanii, nawet przeliczając cenę jeden do jednego. Wino to jeden, z tych produktów, którego cena w Polsce jest kilka razy wyższa. Pewnie chodzi tu o dostępność, jednak nigdy nie zapomnę, gdy w karcie win w Polsce znaleźliśmy butelkę hiszpańskiego wina za 370zł, które tutaj kosztuje dokładnie 12 euro. 

 
CZEGO CI BRAKUJE?

Jak sam Alberto zauważa, do szczęścia nie potrzeba mu wiele. Gdy zapytałam, czego brakuje mu w Polsce odpowiedź była szybka i prosta: słońce, wino, jamón serrano. Hiszpanie lubią dobrze zjeść i delektować się posiłkiem. Wydaje mi się, że w Polsce nie przyjęto do końca nawyku spożywania wina do kolacji, czy obiadu, które znowu w Hiszpanii leje się litrami. A, że przy tym obiedzie Hiszpanie lubią sobie dużo pogadać, Alberto brakowałoby w Polsce oczywiście języka. Szansa, że ktoś biegle mówi po hiszpańsku jest bowiem niska.

POLSKA RODZINA

Dla Alberto nie ma większego znaczenia to, że jego rodzina ze strony partnerki jest polska, a nie hiszpańska. Jedynym ogromnym minusem jest oczywiście możliwość porozumiewania się. Moja mama potrafi dogadać się po hiszpańsku, więc jest to duży plus, jednak jest to jedyna osoba spośród wielkiej rodziny, z którą Alberto może spokojnie porozmawiać w swym rodzimym języku. Jest również angielski, jednak bariera językowa ucina czasem język i jak wiadomo, po angielsku to nie to samo, co po swojemu, a przy okazji osoby starsze, babcie czy ciocie po angielsku nie mówią. Zresztą Alberto nie zawsze chce przymuszać innych, aby specjalnie dla niego mówili po angielsku, kiedy wie, że ich językiem jest polski, ponieważ wychodzi z założenia, że to on znajduje się w Polsce, więc powinien dostosować się do nas, Polaków, choć w praktyce jest to dużo trudniejsze, niż w teorii. Ktoś powie – niech się nauczy polskiego – jeszcze chyba zanim dobrze zastanowi się, jak trudny do opanowania jest to język. Słówka, zwroty, owszem, ale język polski, to nie język, którego można nauczyć się w rok. Sam Alberto złapał się za głowę i nie mógł uwierzyć, kiedy powiedziałam mu, jak wiele mamy form odmiany liczebnika dwa. Śmieje się, że ten, kto wymyślił polski, musiał być bardzo sfrustrowanym człowiekiem. Ja jestem w stanie zrozumieć, że nie jest to dla niego komfortowa sytuacja i wiem, jak bardzo chciałby móc normalnie porozmawiać ze wszystkimi, dlatego staram się tłumaczyć i pomagać mu uczestniczyć w życiu rodzinnym. Owe życie rodzinne, jak mówi Alberto różni się w paru aspektach od tego, które znał dotychczas. I tak choćby zwracanie się do teściów mamo/tato jest dla niego totalną abstrakcją, czymś, co w Hiszpanii nie ma powszechnie miejsca. Zauważył też, jak dużą wagę przykłada się do świąt opierając swoje zdanie na doświadczeniu z zeszłorocznych Świąt Bożego Narodzenia, które spędziliśmy w wielkim gronie mojej rodziny. Dzielenie się opłatkiem, składanie życzeń, modlitwa. Alberto tego nie znał. Gdy mój brat dzieląc się opłatkiem składał mu życzenia, ten odpowiedział po prostu dziękuję, ponieważ nie wiedział, że powinien dodać coś od siebie. Abstrahując od tych różnic i trudności wiem, że Alberto czuje się dobrze w swojej polskiej rodzinie i powiem prosto – zwyczajnie lubi wizyty w Polsce. 


KILKA SPOSTRZEŻEŃ

Alberto przepada za Polską. Uważa, że to ładny kraj, ładniejszy niż wielu ludzi z założenia twierdzi. Sam określa Polskę, jaką wielką Galicję, w której mieszkał kilka lat spory czas temu. Zawsze przy odwiedzinach mówi, że Polska przypomina mu i krajobrazem, i pogodą, i charakterem właśnie Galicję. Urlop w Polsce kojarzy mu się głównie z pysznym jedzeniem mojej mamy, odwiedzaniem pobliskich jezior, wizytami polskiej rodziny, do której może się tylko uśmiechać marząc, aby za dotknięciem magicznej różdżki wszyscy mówili w jednym języku oraz oszalałą na punkcie wnuczka babcią. Język polski to dla niego same szumienie – sz, cz, ś… i nie wiadomo czemu, bardzo bawią go końcówki –inki – witaminki, malinki oraz –owa – plastikowa, kolorowa. Czasami, gdy jakieś słowo po polsku brzmi podobnie, do któregoś hiszpańskiego, ale ma całkiem inne znaczenie, również się śmieje. Przykładem są tu do spania – España, dalej – dale, vale. Nie docenia swoich możliwości i twierdzi, że mimo chęci, polski jest bardzo trudnym językiem do opanowania. Ja jednak wierzę, że któregoś dnia usiądziemy we trójkę przy stole i porozmawiamy sobie spokojnie po polsku. 

Jeśli macie ochotę, to podzielcie się historiami z Waszych międzynarodowych związków. Jestem ciekawa i chętnie poczytam.